#TerazPasyWYWIAD: Wojciech Stawowy - 26 czerwca 2004 roku Cracovia osiągnęła cel, po 20 latach wróciła do Ekstraklasy!
- Ta drużyna z każdym kolejnym meczem rosła w siłę, uczyła się i w konsekwencji dokładnie 26 czerwca 2004 roku osiągnęła cel, jakim był powrót do Ekstraklasy po dwóch dekadach nieobecności. Przez kolejne dwadzieścia lat Cracovia miała momenty trudne, włącznie ze spadkiem, ale na szczęście szybko udało się do ekstraklasy powrócić i można powiedzieć, że prawie przez cały ten czas "Pasy" są na swoim miejscu – mówi dla Terazpasy.pl trener Wojciech Stawowy w obszernym wywiadzie z red. Pawłem Mazurem.
- Trenerze, za każdym razem, gdy o tym rozmawiamy musimy zaczynać wszystko od początku - lata mijają i coraz mniej osób pamięta z autopsji tamten radosny okres z lat 2002-2005, gdy Cracovia po dekadach spędzonych na futbolowych opłotkach właśnie pod pana wodzą awansowała rok po roku z trzeciej ligi do ekstraklasy. Ponownie więc musimy przypomnieć w jakich okolicznościach został pan opiekunem "Pasów" w roku 2002 i że był to tak naprawdę Pana powrót do Cracovii.
- Tak, myślę, że od tego trzeba zacząć, że to był mój powrót do Cracovii, ponieważ ja właśnie tutaj zaczynałem swoją przygodę z piłką jako młody chłopak i jako zawodnik występowałem w barach "Pasów" przez jakieś osiem lat - aż do wieku juniora. Muszę tutaj przypomnieć tez o tym, że do Cracovii ściągnął mnie Pan Ignacy Książek, który przez całe dziesięciolecia chodził po krakowskich osiedlach i wyłuskiwał tych chłopaków, którzy byli w jego opinii najbardziej utalentowani. Dla mnie już to samo w sobie było bardzo dużym wyróżnieniem, że jako taki młody chłopak, dziesięciolatek, trafiłem do "Pasów".
Przechodząc jednak do roku 2002 i do mojej pracy trenerskiej, to mój powrót na Kałuży wiązał się nieodłącznie z osoba Prezesa Pawła Misiora, któremu spodobały się moje poczynania w Proszowiance - to on uwierzył we mnie i jednocześnie przekonał mnie do swojego projektu odbudowy Cracovii. Początki po tym powrocie "na stare śmiecie" nie były dla mnie łatwe z tego względu, że jako trener miałem epizod pracy po drugiej stronie Błoń...
- Dosyć znaczący epizod, dodajmy: dwa tytuły mistrzów Polski juniorów i brązowy medal - wszystkie zdobywane rok po roku.
- I właśnie te moje sześć lat pracy w Wiśle - z juniorami i rezerwami tego klubu - było mi mocno wypominane. Zresztą wraz ze mną przyszło też zresztą kilku piłkarzy z tamtej wiślackiej drużyny, jak Paweł Nowak, czy Wojtek Ankowski i na nich też z początku patrzono cokolwiek podejrzliwie. Ale zawsze jest tak, że trenera w jego pracy broni wynik, zresztą podobnie w przypadku piłkarzy. Kibice szybko przekonali się, że nie tylko nie zrobimy Cracovii krzywdy, ale oddamy jej całe serce i ta początkowa sytuacja diametralnie się zmieniła.
Jeśli o mnie chodzi to tak poza wszystkim objęcie "Pasów" było dla mnie kolejnym sporym wyróżnieniem ze strony Klubu - tym razem trenerskim. Tak jak wcześniej czułem się doceniony przez Pana Książka, tak w tym drugim przypadku Pan Misior też był osobą, która dostrzegła we mnie potencjał. Przedstawił mi jednocześnie bardzo fajną, realną wizję na przyszłość Cracovii. Dziś może nie wszyscy o tym pamiętają, ale wówczas - dwadzieścia dwa lata temu - Cracovia znajdowała się w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej.
I myślę też, że cały ten mocny klubowy charakter jaki się wtedy wytworzył polegał na tym, że mimo wszystkich trudności, które spotykały "Biało-Czerwonych" w każdym w zasadzie elemencie "Pasy" nadal funkcjonowały i dawały sobie jakoś radę. To najłatwiej zobrazować wizją legendarnych "baraczków", w których mieściła się na początku XXI wieku siedziba klubu, szatnie piłkarzy i całe zaplecze Cracovii, ale ta "prowizorka" była obecna we wszystkich aspektach codzienności.
Wtedy jednak w Klubie pojawił się Prezes Misior, który prężnie działając wraz z "Grupą 100" najpierw zabezpieczył byt Cracovii, a następnie ściągnął głównego sponsora w postaci firmy Comarch Pana Profesora Filipiaka. I od tego zaczęły się dla "Pasów" te bardzo dobre czasy, na które wiele pokoleń "Pasiaków" czekało przecież od dziesięcioleci.
Oczywiście to, że w roku 2002 poprawiły się znacząco warunki finansowe to był jeden czynnik działający na naszą korzyść, ale najważniejsza była długofalowa strategia i pomysł na klub. Ten pomysł na Klub miał właśnie Pan Misior - on to od podstaw organizował, on był głównym konstruktorem tego wszystkiego.
Ja natomiast miałem ten atut w ręce, że Paweł Misior miał do mnie ogromne zaufanie i w zasadzie zostawiał mi wolną rękę w doborze zawodników. Oczywiście nie do tego stopnia, żebyśmy tego nie konsultowali, bo była to zawsze praca drużynowa - wszystkie rzeczy omawialiśmy wspólnie bardzo dogłębnie. Ale udało nam się wraz z Panem Misiorem ściągnąć do Cracovii wielu chłopców, którzy byli ze mną wcześniej w Proszowicach, a także zawodników, którzy grali wcześniej w niższych ligach, ale widać było po nich, że mają talent piłkarski, który można fajnie wykorzystać.
Od tego sezonu 2002/03 zaczęły się - być może ktoś uzna, że to zbyt mocne słowo, ale ja to tak oceniam - "tłuste lata" dla Cracovii. Jakby nie było weszliśmy wtedy na ścieżkę awansów i rok po roku uzyskując promocję wyżej przywróciliśmy "Pasom" należne miejsce w Ekstraklasie, na które czekano przecież przy Kałuży od dwudziestu lat.
- Można powiedzieć, że w momencie, w którym przychodził Pan do Cracovii trzeba było uwierzyć w ten projekt Pawła Misiora i oczami wyobraźni zobaczyć to, czego jeszcze nie było. Natomiast, jak Pan zauważył, wszelkie obiekcje - zarówno kibiców, jak i pewnie Pana także - szybko zostały zniesione przez postawę na boisku.
Zaczęliście od pierwszych meczów urzeczywistniać te marzenia, a atmosfera trybun z wiosny 2003 roku była czymś absolutnie niezapomnianym. Po długich latach, gdy przy Kałuży bywały mecze na których pojawiało się tysiąc, a nawet i mniej osób na mecze trzecioligowego zespołu zaczęło chodzić regularnie po trzy, cztery tysiące żywiołowo dopingujących widzów. A to był dopiero początek tej zwycięskiej drogi i na zapleczu Ekstraklasy te frekwencje jeszcze poszły w górę.
- Obecnie na Cracovią przychodzi wielu młodych kibiców, którzy tamte czasy poznają z filmów, czy zdjęć, które można obejrzeć. Przypuszczam, że wielu z nich nie widziało na własne oczy tego starego stadionu, który miał ów słynny tor kolarski. Ja pamiętam rzeczywiście, jak ten nasz stary stadion regularnie się zapełniał, jak frekwencje rosły z miesiąca na miesiąc, jak żywiołowy doping naszych fanów dodawał nam skrzydeł.
To wszystko współgrało ze sobą: drużyna bardzo fajnie grała, drużyna strzelała dużo bramek, wygrywała. Fajnie patrzyło się na naszą grę, nasze zwycięstwa nie były przypadkowe, graliśmy futbol ofensywny - jak to się wtedy mówiło "futbol na tak". Ale przede wszystkim to był futbol bez żadnych kompleksów: chcieliśmy zawsze kreować grę, staraliśmy się wymieniać dużo podań i to niezależnie od tego z jakim przeciwnikiem graliśmy.
A przy tym wszyscy tworzyliśmy bardzo zgraną grupę ludzi: od zarządu, prezesa, właściciela, przez sztab trenerski i piłkarzy. Wszyscy zawsze bardzo jasno stawialiśmy sobie cele. Oczywiście nie były to cele abstrakcyjne, lecz cele na miarę możliwości - natomiast zawsze były one ambitne.
Ponieważ wszystko się fajnie składało: czemuż mielibyśmy nie wykorzystywać okazji, która się przed nami otwierała? Pamiętam takie mecze przy Kałuży, na których stadion pękał w szwach, a media pisały, że jest na nim atmosfera jak na San Siro.
Pierwszym z nich był mecz z naszym głównym rywalem do awansu na zapleczu ekstraklasy - Koroną Kielce, który zresztą był transmitowany przez telewizję. Mecz ten przegraliśmy 0:1, ale mimo tej przegranej bitwy wygraliśmy jednak wojnę i na dwie kolejki przed końcem rozgrywek to my cieszyliśmy się z awansu. Nasza gra przyciągała uwagę i zainteresowanie, doping naszych kibiców budził podziw.
Żałuję, że w ostatnich latach ten stadion Cracovii, mimo że może dziś pomieścić piętnaście tysięcy, rzadko kiedy jest wypełniony choćby w 2/3 i nie ma dziś też na nim takiej żywiołowości, tego klimatu, jaki był wówczas.
Pamiętam baraże z Górnikiem Polkowice - te tłumy, tę euforię po każdej kolejnej bramce przybliżającej nas do ekstraklasy! Potem w elicie też ta atmosfera nam towarzyszyła, mieliśmy zresztą kolejny bardzo dobry sezon, w którym otarliśmy się o europejskie puchary.
Cracovia w ciągu dwóch-trzech lat urosła do rangi liczącej się siły i zrobiła to nieprzypadkowo, lecz w sposób zaplanowany. Drużyna oczywiście była wzmacniania na każdym etapie, że choćby wspomnieć tu wypada Kazimierza Węgrzyna, który stanowi najlepszą wizytówkę tych rozsądnych ruchów transferowych - on swoim doświadczeniem pomagał na boisku i na treningach pomagał się rozwijać młodszym zawodnikom, takim jak Łukasz Skrzyński, Paweł Nowak, Krzysiu Radwański, czy Marek Baster.
Ta drużyna dzięki temu z każdym kolejnym meczem rosła w siłę, uczyła się i w konsekwencji dokładnie 26 czerwca 2004 roku osiągnęła cel, jakim był powrót do Ekstraklasy po dwóch dekadach nieobecności. Przez kolejne dwadzieścia lat Cracovia miała momenty trudne, włącznie ze spadkiem, ale na szczęście szybko udało się do ekstraklasy powrócić i można powiedzieć, że prawie przez cały ten czas "Pasy" są na swoim miejscu.
- Wspomniał Pan o tym spadku i szybkim powrocie do elity. Tak się składa, że też z Pana pomocą. "Co za przypadek!" - cytując pewien polski film. Wracając jednak do atmosfery: w pełni się z Panem zgadzam, że wrażenia z czasów tego "kibicowskiego wzmożenia", zwłaszcza w latach 2002-2005, doświadczenie tej atmosfery autentycznego poczucia wspólnoty i sprawczości przy dziele odbudowy Cracovii było czymś wyjątkowym. I prawdopodobnie niepowtarzalnym. Pamiętam na przykład jak na Wasze pierwsze wieczorne treningi po zamontowaniu sztucznego oświetlenia przychodziło kilkaset osób, może i z tysiąc.
- Myśmy byli zawsze otwarci na kibiców i kibice byli zawsze z nami, wszędzie za nami jeździli. Spotykaliśmy się z nimi na otwartych spotkaniach, rozmawialiśmy, nie było między nami żadnego dystansu. I to prawda, że wtedy każdy z Cracovią się utożsamiał - zarówno na boisku, jak i na trybunach. Nie tylko dlatego, że był kibicem, czy piłkarzem, ale także dlatego, że chciał mieć swój wkład, chciał dołożyć swoją małą, symboliczną, ale jakże ważną i znacząca cegiełkę do tego, że Cracovia sportowo i organizacyjnie się odradza, że wraca na właściwe tory. Stąd oczywiście ta atmosfera na stadionie - ta bardzo rodzinna, wspólnotowa atmosfera i niepowtarzalny klimat.
Ja oczywiście po latach miałem przyjemność i zaszczyt wrócić na Kałuży jako pierwszy trener; niestety przejąłem zespół wtedy gdy Cracovia spadła z ekstraklasy, ale na szczęście udało nam się po roku wrócić. Klimat z tamtych lat też zapamiętałem znakomicie, wówczas również kibice mobilizowali się by pomóc "Pasom" w tym powrocie, ale nie dało się już wówczas odczuć tego tak, jak za pierwszym razem - ten klimat był już inny.
A w ostatnim sezonie, na jesieni, ten klimat jakby w ogóle gdzieś umknął - widziałem dużo wolnych miejsc, kibice nie byli tak żywiołowi. Wiosną te frekwencje, widziałem, poprawiły się i mam nadzieję, że to jest prognostyk poprawy w nowym sezonie.
Wracając do dawnych czasów: wtedy było zupełnie inaczej, bo wiadomo, że kibica na stadion poza miłością do Cracovii ściąga także perspektywa dobrego widowiska i wynik sportowy, jaki zespół osiąga. To po prostu napędza także tych "mniej przekonanych", napędza tych, którzy chcą zobaczyć fajnie grający zespół. I ja tego absolutnie nie mówię po to, żeby się chwalić, czy wywyższać - nie chciałbym, żeby ta wypowiedź tak została odebrana - ale zwykle ci kibice, którzy pamiętają tą moją Cracovię choćby z tej mojej drugiej kadencji przyznają, że na nią się po prostu miło patrzyło, że graliśmy fajnie, do przodu, kreatywnie.
Oczywiście nie zawsze kończyło się to zwycięstwami, ale był to dla nas prognostyk, że za dobrą grą prędzej czy później podąży także sukces sportowy. I on przychodził. Tak jak jednak mówię: to była praca zespołowa, na którą składał się wysiłek wielu osób: Pana Misiora, Pana Filipiaka, osób związanych z Cracovią od strony organizacyjnej, sztabu trenerskiego, piłkarzy i przede wszystkim stojących za nami kibiców.
Nie mówię tego po to, żeby wzbudzić kibicowską sympatię, bo uważam, że relacje z kibicami "Pasów" mam bardzo dobre, a widzę to zawsze, gdy się spotykamy. Mówię to autentycznie i od serca: bez kibiców i bez ich wsparcia byłoby nam dużo, dużo trudniej osiągnąć to wszystko, czym dziś możemy się szczycić.
- Na pewno zawsze łatwiej było o euforię, gdy Cracovia wygrywała, grając ładny futbol. Ale nawiązując trochę jeszcze do tego awansu sprzed dwudziestu laty, który jest kanwą naszej rozmowy: czy przypomina Pan sobie taki moment, który można było uznać za przełomowy, jeśli chodzi o szanse na awans do ekstraklasy? Tamten sezon układał się bardzo niespodziewanie, były wzloty i upadki, z różnymi historiami trzeba się tam było zresztą borykać, natomiast czy może Pan wskazać taki mecz, po którym poczuł Pan, że awans do ekstraklasy jest w zasięgu ręki?
- Takich momentów trudnych i momentów przełomowych było sporo, te rozgrywki cały czas fundowały nam rotacje czołówki tabeli. Ostatecznie nie awansowaliśmy z pierwszego miejsca, musieliśmy grać w barażach...
- Oczywiście, momentów trudnych i przetasowań było wiele. Natomiast wydaje mi się, że takim przełomowym momentem był chyba jednak mecz w Bełchatowie wygrany 2:0. Wtedy wyjazdowe zwycięstwa przychodziły z dużym trudem i pamiętam obawy przed wyjazdem na ten mecz - porażka w Bełchatowie prawdopodobnie przekreśliłaby nasze szanse na awans. Pamiętam też doskonale powitanie po Waszym powrocie z tego meczu - ilość osób, które o drugiej w nocy postanowiły przyjechać na Wielicką, żeby Was uściskać i pogratulować oraz zaskoczenie piłkarzy, którzy chyba nie spodziewali się takiego powitania. Myślę, że kibice wtedy zrozumieli, że awans to nie mrzonka - zastanawiam się, czy Wy odczuwaliście to podobnie.
- To wsparcie kibiców zawsze odczuwaliśmy, wiedzieliśmy, że oni bardzo utożsamiają się z drużyną - było to widać dosłownie na każdym kroku. Oczywiście były też momenty, w których nasi kibice byli z nas niezadowoleni - zawsze gdy przytrafia się dłuższa seria słabszych spotkań to to niezadowolenie narasta i nie ma się czemu dziwić. Ale kibice nigdy się od nas nie odwracali, zawsze nas wspierali.
Natomiast to prawda, że wtedy, po przyjeździe z Bełchatowa my faktycznie byliśmy jednak niezmiernie zaskoczeni tym jak kibice doceniają to nasze zwycięstwo i liczbą osób, które pojawiły się przy Wielickiej w środku nocy. My też jako drużyna dostaliśmy naprawdę bardzo pozytywnego, "sportowego kopa" - widziałem to po piłkarzach i czułem to po samym sobie. Czuliśmy to w szatni, wracając z Bełchatowa po tym wygranym meczu pamiętam przyśpiewki, które śpiewaliśmy i może nie będę ich cytował, ale były one bardzo budujące.
Było to przepiękne uczucie i chyba faktycznie można powiedzieć, że ta wiara w awans na wyciągnięcie ręki wstąpiła w nas właśnie wtedy. Wygrana w Bełchatowie dająca szansę na awans to było wspaniałe. Jeszcze wspanialej czułem się jednak w Polkowicach, gdy mogliśmy wszyscy cieszyć się z awansu. Bezdyskusyjnego! Niepodważalnego! Realnego!
- Czy obok tych najwspanialszych chwil i najprzyjemniejszych wspomnień związanych z Cracovią może Pan wymienić jedno, które wolałby Pan z pamięci wyrzucić?
- Tak, zdecydowanie tak. Na przeciwnym biegunie były uczucia, które panowały w szatni i które kotłowały się we mnie po przegranym meczu z Amicą we Wronkach. Wtedy to w meczu ostatniej kolejki przegraliśmy walkę o europejskie puchary. Na wspomnienie meczu w Bełchatowie - tej radości, euforii, optymizmu, które przełożyły się potem na radość z awansu - przypomniała mi się taka antyteza, w postaci Wronek.
Zaliczyliśmy jako beniaminek naprawdę świetny sezon, grając bez żadnych kompleksów, mimo braku doświadczenia wielu piłkarzy. Tak jak awans po meczu w Bełchatowie mieliśmy na wyciągnięcie ręki, tak jeszcze bardziej po udanym sezonie w ostatniej kolejce byliśmy o włos od gry w europejskich pucharach. Tymczasem zafundowaliśmy sobie gorycz, która popsuła całe wrażenie.
Mimo, że zespół zajął wysoką pozycję w tabeli to mieliśmy świadomość, że remisując we Wronkach gralibyśmy w Europie. Do 74. minuty prowadziliśmy w tym meczu 2:0, a ostatecznie przegraliśmy 2:3. Nietrudno wyobrazić sobie, że atmosfera w szatni, w autokarze i wśród kibiców była diametralnie odmienna od tej po Bełchatowie.
- Pan, podobnie jak piłkarze, w tamtym sezonie debiutował w ekstraklasie na stanowisku szkoleniowca pierwszego zespołu i także niewątpliwie zbierał Pan doświadczenie. W końcówce meczu z Amicą zrobił Pan zmiany, nie mówił Pan też zawodnikom jaki jest wynik w meczu Wisły Płock z Legią, przez co nie wiedzieli, że do gry w pucharach wystarczy im remis. Czy z dzisiejszą wiedzą, patrząc na tamto spotkanie, poprawiłby Pan coś ze swojej strony jeśli chodzi o zarządzanie tamtym meczem?
- Tak, dokładnie, tak. Ja to wszystko dokładnie przemyślałem już wtedy i to, że przegraliśmy tamten mecz to była moja wina. Wyszedł brak doświadczenia i "ułańska fantazja" młodego, niedoświadczonego trenera. Przy wyniku 2:0 mecz powinno się kontrolować, nie powinno się robić żadnych niepotrzebnych ruchów w linii obrony, jeśli ona dobrze funkcjonuje, a zespół prowadzi.
A ja wtedy niepotrzebnie "zacząłem mieszać" zrobiłem zmianę, zupełnie niepotrzebną, padł gol kontaktowy i wyrównujący. To nam podcięło skrzydła, dodało wiatru w żagle rywalowi. To wszystko było podyktowane moim błędem taktycznym jeśli chodzi o zmianę i ruszenie linii obrony.
Winę za tą porażkę ponoszę wyłącznie ja - zresztą ja to chłopcom powiedziałem na odprawie po tym meczu. Powiedziałem, że oni nie mogą mieć do siebie po tym meczu pretensji, nie mogę sobie niczego wyrzucać, bo mój błąd, moje decyzje odnośnie tego jak mamy ten mecz dokończyć spowodował tą całą katastrofę.
Uważam, że takich rzeczy nie ma co ukrywać, a do błędów po prostu trzeba się umieć przyznawać. Każdy popełnia błędy, każdy na nich się uczy i trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma co szukać winnych dookoła.
Mógłbym powiedzieć oczywiście, że byliśmy młodym zespołem, że brakowało nam doświadczenia, że mieliśmy pecha - mógłbym "ściemniać" na różne sposoby. Nie wiem, być może gdybym nic w tym meczu nie zmieniał to może też stałoby się coś złego, ale tak się składa, że "całe zło" zaczęło się od moich konkretnych decyzji, więc uważam, że to była przyczyna tej porażki i ja za nią ponoszę odpowiedzialność.
- No cóż, do błędów też trzeba się umieć przyznać, natomiast miejmy jednak nadzieję, że kibice bardziej zapamiętają trzy awanse, które Pan dał Cracovii, a nie ten nieszczęsny mecz z Amicą. Bo przecież nasza rozmowa dotyczyła przede wszystkim dwudziestolecia awansu do Ekstraklasy.
- Bardzo się cieszę, że możemy świętować tę rocznicę, zawsze mile wspominam tamten czas pobytu w Cracovii. To moje kolejne pięć minut i następny awans zresztą też - choć on już się odbywał w innych realiach, na nowym stadionie, w inne sytuacji organizacyjnej.
Pamiętam zresztą, że gdy w roku 2012 zaproponowano mi powrót do Klubu to na zarządzie mieliśmy rozmowę na temat celu na nowy sezon. I zarząd Cracovii, głównie ludzie związani z Comarchem, prosili mnie bardzo, aby ustabilizować sytuację i zrobić wszystko, żeby nie powtórzyły się te lata, gdy Cracovia po spadku z ekstraklasy spadała coraz niżej i niżej. Oczekiwano ode mnie, że spokojnie utrzymam się w I lidze i za jakiś czas pomyślimy o awansie. Ja natomiast postawiłem sprawę jasno mówiąc, że wracam do "Pasów", żeby wrócić z nimi do ekstraklasy - i to nam się udało.
I choć nie raz mi się w oku łezka polała gdy robiliśmy awanse, gdy wygrywaliśmy mecze, to jednak największym wzruszenie dla mnie był moment, gdy wróciłem na stadion przy Kałuży jako trener w 2012 roku i cały stadion śpiewał "witaj w domu, trenerze, witaj w domu".
To było coś wspaniałego i bardzo cieszyłem się tą chwilą - cieszyłem się tym, że kibice wiedzą, jaki klub w sercu nosi Stawowy, także jako trener. To było najsilniejsze moje wzruszenie w Cracovii. Poza tym wzruszeniem całkiem świeżym, bardzo smutnym - mianowicie odejściem Profesora Filipiaka. To także było bardzo pamiętne przeżycie, tyle że już zupełnie innego rodzaju.
- No i kolejne pytanie kończymy na smutno. A rozmawiamy o rocznicy awansu. Nie możemy więc kończyć smutno. A nie powiedzieliśmy jeszcze o tym, gdzie w tej chwili Pan pracuje.
- Obecnie jestem Koordynatorem w Escoli Varsovia – nadzoruję, koordynuję pracę trenerów, piszę programy szkoleniowe, ustalam to jak drużyny mają grać i ta praca sprawia mi dużo radości, bo te zespoły w Escoli grają naprawdę kapitalną piłkę. Często przypomina mi to Cracovię z tego okresu, gdy w niej funkcjonowałem. Oczywiście biorąc pod uwagę wszelkie zmiany, jakie nastąpiły w futbolu.
Ale też chciałbym to wyraźnie zaznaczyć, że fakt awansów "Pasów" z roku na rok i późniejsze potwierdzanie swojej klasy w ekstraklasie, jak choćby w pierwszej kolejce, gdy wygraliśmy 5:2 w Lubinie - wynikało z tego, że my cały czas szliśmy z duchem czasu.
Zawsze staraliśmy się czerpać wzorce z zachodu i nigdy "nie zakopywaliśmy się" w naszych polskich realiach, tylko wychodziliśmy do przodu. Stąd też wiele moich wypowiedzi było na swój sposób kontrowersyjnych, wielu ludzi się z tego śmiało, a dzisiaj się to wszystko tak naprawdę potwierdza.
Po dwudziestu latach w końcu teza o tym, że polscy piłkarze nie są gorsi dlatego, że są "gorzej urodzeni" od hiszpańskich, czy chorwackich, tylko dlatego, że nie uczy ich się grania z piłką przy nodze i ryzykownych kombinacji jakby znajduje już nieco więcej zrozumienia.
Dzisiaj wszyscy chcą grać piłkę ofensywną, dzisiaj każdy myśli o tym, żeby grać tą - przysłowiową - "tiki-takę", rozgrywając od tyłu. Tyle, że to wcale nie jest łatwe - trzeba tego uczyć od dziecka, trzeba to czuć i mieć do tego odwagę, wsparcie także w trenerze.
Mam w Warszawie młodych trenerów, którzy czują ten klimat, mają świadomość tego, do czego dążymy i uważam, że wspólnie robimy dobra robotę. Mogę chyba powiedzieć, że w tej pracy z młodzieżą czuję się dobrze i zawsze tak było, natomiast nie będę krył, że chciałbym jeszcze kiedyś powrócić do seniorskiej piłki. Liczę, że ten rozdział także nie jest jeszcze dla mnie definitywnie zamknięty.
- A czy wybiera się Pan na pierwszy mecz rundy jesiennej przy Kałuży?
- Jeżeli tylko czas mi na to pozwoli to oczywiście tak. Zawsze przyjeżdżam na Kałuży z wielką radością, zawsze mocno kibicuję "Pasom". Cracovia to klub, który noszę w swoim sercu od dzieciaka, klub który kocham, z którym się utożsamiam i cieszę się, że gdzieś do tej wiekopomnej "pasiastej" budowli dołożyłem swoją cegiełkę, a może i dwie.
Mam nadzieję, że w sezonie 2024/25 fajna gra przełoży się na lepsze wyniki sportowe, że trybuny znów się zapełnią, że Cracovia także organizacyjnie będzie się rozwijać.
Teraz przyszło "nowe rozdanie", a więc wszyscy mamy nowe nadzieje, nowe oczekiwania i zachęcam, byśmy patrzyli na to wszystko optymistycznie, bo te dwadzieścia lat temu też tak patrzyliśmy na świat. Każdy miał uśmiech na ustach, wiele energii w sobie, nie brakowało w tym wszystkim postaci charyzmatycznych, mieliśmy jasne cele i perspektywy przed sobą.
Wierzyliśmy wszyscy, że ciężką pracą, dobrą atmosferą i pełnym zaangażowaniem wszystko można w sporcie osiągnąć. I - o ile nic się od tamtego czasu nie zmieniło - sądzę, że to jest przepis, który także dzisiaj ma rację bytu. Gdyby nie nasza wiara, świetny klimat w Klubie i wokół niego, to pewnie te sukcesy nie byłyby nam dane. tego samego życzę obecnej Cracovii - ludziom, którzy nią zarządzają i którzy w niej pracują.
Życzę, żeby mieli wizję, charyzmę, wytrwałość i wsparcie. Oby wkrótce znów ktoś napisał, że na stadionie przy Kałuży znów panuje atmosfera jak na San Siro, tak jak wtedy, gdy Cracovia grała piękną piłkę i robiła awanse.
- Dziękuję, trenerze, i również życzę wielu pozytywnych wzruszeń w dalszej pracy szkoleniowej - także z seniorami.
- Dziękuję, pozdrawiam serdecznie kibiców i do zobaczenia na "Pasach"!
Rozmawiał: Paweł Mazur
Zobacz także:
#CracNonStop: Koniec pięknej epoki! Czyli o drużynie Wojciecha Stawowego - trenera, który spełnił nasze marzenia!
FOTO: Stare zdjęcia: 20 lat temu - awans Cracovii 2004! – 190 zdjęć, fot. Crac
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
mały
mały
11:04 / 27.06.24
Zaloguj aby komentować